środa, 30 grudnia 2015

Przeprowadzka

Drodzy Czytacze,

Zapraszam Was serdecznie do Warszawy, do mnie w nowym-starym miejscu.
Wracam do korzeni. Z nazwą bloga, z miejscem zamieszkania, z obcasami ;)

Pusto tam jeszcze i wszystko nowe, ale wcale nie straszno. Jestem u siebie.
Zapraszam!

http://bloguspospolitus.pl/

Całusy i do przeczytania!
Wasza Jolinda ;) 

wtorek, 15 grudnia 2015

Pakowanko

Od kilku dni nic innego nie robię, tylko się pakuję.

Jak się tutaj przeprowadzałam z Waw, to pracowałam w wydawnictwie. Szczęśliwie przez mój dział przechodziła cała masa nagród, więc kartonów i gazet do pakowania był bezmiar. Nie użyłam ani jednego śmieciowego worka chyba! Duma mnie rozpierała, taka dojrzała przeprowadzka, nie? ;)No teraz nie było tak różowo.

Bo normalnie pakowanie to jest trudna sztuka, która zaczyna się od żebrania o kartony, których każdy normalnie ma miliony, tylko akurat nie wtedy, kiedy potrzebujesz.
Więc idziesz do marketu budowlanego i za zupełnie normalny karton płacisz jakąś kosmiczną kwotę. A że potrzebujesz ich 300, albo i 500, to sprawa się nie kalkuluje... Więc staczasz się i idziesz na śmietnik hipermarketu. Albo centrum handlowego. I jak ostatni menel, grzebiesz w śmieciach. Są to śmieci kartnowo-styropianowo-papierowe, ale jednak... Mój wizerunek luksusowej Jolki jakoś nie współgrał z wiszeniem na krawędzi kontenera.

W ogóle to musiało świetnie wyglądać. Na tył centrum handlowego podjeżdża czarny, luksusowy jak na czołg samochód. Wysiada lasia i przewiesza się przez śmietnik. A że rąsie mam tak samo krótkie, jak nózie, to jedno i drugie machało celem dosięgnięcia głębi śmietnika...
Wspaniale!

A potem się okazuje, że tych pierdyliard pozyskanych kartonów, to owszem jest dużo, ale akurat tyle, żeby wystarczyło na książki.
A gdzie świeczki, jelenie, BUTY, torebki, szaliki, zabawki, przyprawy, garnki, kieliszki, karafki, wazony, talerze, garnki, dokumenty, WSZYSTKO?

Tak.
Także od jutra znów będę warszawianką.
Sama nie wiem, czy bardziej się cieszę, czy bardziej mi smutno...

Coś się kończy, coś się zaczyna.

Do przeczytania w innym świecie. Blogu. Dam znać gdzie.

Pa, pa Śląsk!
Będę tęsknić...


niedziela, 13 grudnia 2015

Wspomnienie

Mam siedem lat. Ale może i trzynaście.
Jestem Jolką w trampkach, z zarastającymi brwiami, z puszącym się stogiem włosów na głowie.
Jestem w Wenecji.
Jestem przestymulowana.

Wszystko jest piękne, błyszczące, obce, nowe i wspaniałe.
Pewnie jestem po raz pierwszy za granicą. No może trzeci.
Wenecja śmierdzi. Tajemnicą.
Teraz wiem, że kotami i zgnilizną, ale wtedy tajemnicą.
Wszędzie na witrynach widzę piękno i egzotykę połyskującą w szklanych figurkach, ozdobach. Mały kotek, którego sobie upatrzyłam, badziewie ze szkła i metalu, które teraz zbiera kurz gdzieś pomiędzy szpargałami w kotłowni, kosztował miesięczną pensję Maminy.

Jestem w niebie. Wszystko jest piękne.
Jestem w piekle. Wszystko jest niedostępne.

I pamiętam ten sklep i tego sprzedawcę. I moje trampki w kwiatki. I siostrę znudzoną siedzącą na schodku. I ojca pijącego wodę. I Maminę, która przez pierdyliard minut próbowała rozważyć, czy ta rzeźba ze szkła, która tak jej się spodobała, rzeczywiście jest warta połowę malucha...

I powiem Wam, że pamięć to jest przedziwna sprawa.
Jestem tam, w tej zatęchłej Wenecji i czuję to jak wczoraj. Ekscytujący smród. Dla kogoś, kto jak my, z bloku wschodniego wyrwał się na zachód. Kto z jedzeniem, ciuchami, namiotem, dzieciakami, zabawkami, materacami, wszystkim, przejechał pół Europy w kilka tygodni. Wartburgiem. Pamiętam wszystko.
A nie pamiętam mojej ostatniej rozmowy z rodzicami... Czy też tego, gdzie byliśmy po raz ostatni razem na wakacjach.

Wenecja.
I wreszcie pamiętam ten moment ulgi. Możemy iść.
Rzeźba kupiona.
W zasadzie modliłam się, żeby mama olała temat, żeby zdecydowała się poprawić sobie nastrój pizzą i lodami, ale kupno i płatność też mnie zadowalały. Byle tylko uciec od piekącego słońca. Byle do kościoła.

I tak. Akurat wtedy, ale i też przy każdej naszej rodzinnej eskapadzie na południe w wakacje, kościoły były bardzo ważne. Darmowe. Chłodne. Otwarte niezależnie od siesty. Uwielbiałam kościoły!

Mama kupiła rzeźbę ze szkła. Para istot ludzkich (?), która się całuje, tańczy, wtula... No coś takiego. Jeden kawałek stopionego piasku. Troszkę inne od tego, co w tamtych czasach można było dostać w Cepelii.

Figurka ta stała zawsze na pianinie.
Na moim pierwszym pianinie, które zarżnęłam i które spłonęło na ognisku pierwszomajowym. Pamiętam jak dziś. Padał śnieg. Ojciec rąbał siekierą pianino. Paliło się wybornie, suche drewno. Struny przeszkadzały. Przybrany wujek grał na gitarze, a spalony ziemniak palił ręce i usta. Pies gonił zaskrońca, a mama goniła mnie i siostrę, żeby założyć nam szaliki...
Dwa domy później, figurka stała znów na moim pianinie. Pianino miało bardzo ważną funkcję, mimo że na nim już nie grywałam. Ojciec trzymał tam kapelusze.
Zawsze mi dziękował za moją pasję do muzyki. Gdyby nie to, jak mawiał, zupełnie nie wiedziałby gdzie ma trzymać kapelusz! Szafy przecież przejęła mama i niczego tam się nie dało już wcisnąć...

Trzy domy później moje pianino służyło już tylko za dekorację i zabawkę dla wnucząt. A rzeźba z Wenecji nadal tam stała. Cud, że w całości.

Po śmierci rodziców, bardzo chciałam rzeźbę przygarnąć. Zabrałam ją na Śląsk, do swojego domu, w kilka dni po wypadku. Jakoś wydała mi się najważniejsza do "ratowania".

A dzisiaj zapakowałam ją w folię bąbelkową, obłożyłam szalikami, czapką mikołaja i rękawiczkami Brunosława i wsadziłam do pudła z napisem "ostrożnie szkło"...

Ciekawe, czy stłucze się teraz, czy na 18-tce Bru, czy może jak będę odkurzać, czy też kot ją strąci na płytki w wynajmowanym mieszkaniu, a może córka Brunona gdy zacznie raczkować... ;-)
Wspaniale jest myśleć o tej ciągłości. Albo jej braku.
Jeśli chodzi o szklane rzeźby.

wtorek, 8 grudnia 2015

Nowe rozdanie

Mam taką filozofię, że każdy dołek jest po to, żeby górka, która po nim przyjdzie, była bardziej spektakularna, no albo chociaż zauważalna. Że zalicza się dno po to, żeby inaczej spojrzeć na siebie, na świat, na plany, oczekiwania, stan konta i zawartość lodówki.

Mi w 2015 los zafundował rachunek sumienia na wielu płaszczyznach.
Straciłam rodziców. To sprawiło, że jedyną wartością, niepodważalną i nadrzędną, stała się dla mnie rodzina. Tylko, że trzonu tej rodziny już nie ma...

Później, chociaż w zasadzie równocześnie, straciłam cały majątek rodziców. Temat nie jest na bloga, ale podzielę się z Wami jedną, ważną lekcją, którą sprzedał mi los. Kasa jest, albo jej nie ma. Nie można od niej uzależniać niczego, niczego na niej budować... W kilka dni z dorobku całego życia rodziców, który przecież był budowany na zasadzie "to wszystko dla dzieci, przecież dla siebie niczego nie potrzebuję i dla siebie bym się tak nie zarzynał", zostało mi tylko kilka osobistych rzeczy po rodzicach. Całe to budowanie "dla dzieci" nie miało najmniejszego sensu. Po co to wszystko było, no po co??
Po nic.
Myślę, że żyli by inaczej, gdyby wiedzieli, że nic po ich ciężkiej, wieloletniej pracy i staraniach nie zostanie.
Pomyślcie, czy Wy byście żyli inaczej z taką świadomością, ze świadomością bezsensowności finału całego show.
Wierzcie mi, to nie jest frazes, pieniądze są absolutnie bez znaczenia. Chociaż jasne, przyjemniej się płacze nad swoim losem we własnym Bentley'u niż w Maluchu ;-)

A cztery miesiące później zostałam bez faceta, dla którego zmieniłam całe swoje życie, dla którego zrezygnowałam z tych kawałków jolki, które lubiłam... 
No i to już jest chichot losu, powracająca zła karma (za młodu ususzyłam na śmierć setki pijawek, to może być to), albo nieprawdopodobna kumulacja zła. 
Oraz kolejna lekcja. Niczego, prócz śmierci, podatków i siebie, nie można być pewnym. Niczego. A jak myślisz, że jest źle, to radzę przygotować się na kolejny cios. Bo niczego nie można być pewnym.

Tak.
Więc sądzę, że byłam na dnie, w piekle.
Diabłów i smoły nie widziałam, ale rzeczywiście czego się nie dotkniesz, to cuchnie, boli, a ciemność pożera serce. I wątrobę.

A potem, ponieważ nie umiem tkwić w rozpaczy, ponieważ jestem matką, ponieważ tak mnie nauczyli rodzice, wzięłam dupę w troki i zaczęłam działać. I pozwoliłam sobie pomóc.
I tutaj dostałam kolejną lekcję. Gdy jesteś gotowy i na to pozwolisz, ludzie ci pomogą.
Mi pomogli nieprawdopodobnie. Dziękuję!

Ktoś mnie wysłuchał. Sąsiadka. Zna mnie z "cześć" rzuconego zza płotu i z Blogusa, bo była moją czytaczką zanim tutaj przyjechałam, czujecie? W zasadzie przez mój pobyt na Śląsku nie rozmawiałyśmy, a na koniec bardzo mi pomogła i wsparła. Dziękuję Ci Ewa.
Ktoś mnie wypchnął do psychologa, załatwił namiar, zorganizował. Niby nic takiego, ale dopiero po rozmowie ze specjalistą, zrozumiałam na jakiej planecie żyję, co się ze mną dzieje, co się stało w moim związku.
Ktoś zapytał, jak się czuję, a ja powiedziałam prawdę. PRAWDĘ. I zostałam zrozumiana.
Potem posypały się oferty pomocy. Gdybym tylko wiedziała, jak skorzystać z większości z nich, pewnie byłabym już w zupełnie innym miejscu. Ale nie wiedziałam i nie wiem, bo mózg mam zajęty innymi rzeczami. Ale dałam sobie pomóc z szukaniem pracy. To jest niesamowite ile osób aktywnie mi pomogło! To tak cholernie budujące. Naprawdę.
No i moje przyjaciółki. I rodzina. I koty. Koty też, serio. One czują co się ze mną dzieje i zadeptują mnie i zamrukują na śmierć ;-)
W zasadzie, dostaję tylko dobro. Od wszystkich.
I chcę Wam powiedzieć jedno - nie bójcie się ciemności, bo sami nie wiecie, ile osób będzie Wam chciało pomóc w razie problemów. Ja na ten przykład będę chciała, więc śmiało proście.
Bo z bloga też dostałam tylko dobro.

Ostatnią najlepszością okazała się Magda, czytaczka. Mieszka w Paryżu. Pojechałam tam z przyjaciółkami na weekend, żeby zrobić restart systemu Jolki. A Magda pokazała nam prawdziwy Paryż i przysięgam, że było wspaniale, jakbyśmy się znały od zawsze. Było tak, jak zawsze jest z moimi czytaczami. Prawdziwie, intensywnie i bosko. Bo gdyż jesteście wspaniali.

Zaczynam na nowo.
Mieszkanie mam, za chwilę się wprowadzam. Z kotami i dzieckiem, na legalu.
Praca jest. Jeszcze niczego nie podpisałam, ale dzieje się na tyle dużo, że w perspektywie kilku miesięcy znajdę coś, co będzie zadowalać i mnie i pracodawcę.
Reszta się ułoży. Bo jak to mawiał Szwejk - jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było.

A nową drogę życia zaczynam ze skarbami z Paryża :-)



Obcasy i przeczerwona szminka.
Mówcie mi Feniksica ;-)

sobota, 28 listopada 2015

Poszukiwany, poszukiwana

Do niedawna szukałam bardzo niewielu rzeczy.
To znaczy na hasło "mama szuka", szukałam swojego dzieciaka po kilkanaście razy dziennie, albo zaginionego samochodzika.
Szukałam też grzybów, rozrywek i domów na sprzedaż w Holandii.
A na Śląsku szukałam szczęścia.

Dużo tego szczęścia mi wpadło na konto. Poznałam niesamowitych ludzi, zaprzyjaźniłam się z nimi. Urodziłam tutaj dziecko i naprawdę pokochałam to miejsce. Polska wieś może być śliczna.

Ale teraz mam szukania po kokardę. Albo ciut wyżej...
Szukam mieszkania w Wawie. Oczywiście bez zakrętów się nie obyło. Znalazłam, dogadałam. Nic to, że nie mogłam sama obejrzeć, przecież mam oczy w postaci przyjaciół, którzy zrobili to za mnie :) W dniu podpisania Umowy, właściciel się rozmyślił. Potem zmienił zdanie, ale teraz to ja mam wątpliwości, itd. No standardowe cyrki świata, bo przecież normalnie przez życie idą tylko wariaci ;)

Szukam pracy. Jeszcze nie bardzo intensywnie, bo mam kilka innych drobnostek na głowie, ale rozpuszczam wici. I naprawdę wspaniale jest widzieć, jak wiele osób chce mi pomóc. Póki co obyło się bez spektakularnych sukcesów w postaci podpisania lukratywnych kontraktów, ale coś się dzieje. Jakieś spotkania i rozmowy o pracę w kalendarzu się pojawiają. A wiadomo, że to już coś.
Mam nadzieję, że karma powróci i te wszystkie moje pośrednictwa w szukaniu pracy teraz zaowocują posadą marzeń ;) Tak, brałam za nie wino, ale cennik był jawny, a stawka przecież niezbyt wysoka ;)

Szukam spokoju. Melisa nie działa. Może gdybym się w niej kąpała, albo jadła łyżkami, to owszem, ale jakoś nie mam siły próbować. Mleko z wódką mi nie smakuje, zresztą po alkoholu robię się jakaś taka dziwnie uczuciowa i zalewam się łzami, jakby się jakaś prawdziwa tragedia zdarzyła, doprawdy... Bez sensu zupełnie ;)

Szukam jolki.
To niesamowite, jak sama siebie wyprałam z jolki. Zawartość jolki w jolce jest dalece niezadowalająca.
Nie podróżuję z plecakiem, nie kupuję szpilek, nie gotuję azjatyckiego, nie pochłaniam książek jak kiedyś, tylko skubię po stronce, czy dwóch. Nie spotykam się z dziewczynami na wypaplanie problemów i wino. Nie jeżdżę rowerem. Nie słucham ulubionej muzyki. Nie planuję. Nie lubię jeździć samochodem. Nie narzekam na pogodę. Nie obżeram się arbuzami i sushi. Nie rozmawiam z kotami o polityce. Nie widuję starych przyjaciół. Niemal nie piszę.
Nie jestem jolką...
Znaczy jestem, ale jakimś jolkopodobnym mutantem powstałym na skutek kompromisów, zadzieciowienia, odmiastowienia i zaholendrzenia.
I sama sobie to zrobiłam. Sama.
Bo człowiek to głupi jest. Głupi i brzydki się rodzi i mniej więcej taki umiera.

Jak chcecie mojej rady, a jestem obecnie mądrzejsza o kilka cholernie bolesnych doświadczeń, to nigdy nie rezygnujcie z siebie. Nigdy. Bo bywa tak, że tylko to wam zostanie...
Mi nie zostało nawet to, gdyż uwierzyłam, że muszę z siebie zrezygnować dla wyższego celu, jakim jest rodzina.
No mówię. Głupia byłam i głupia jestem. Ale akurat ten temat przerobiłam na własnej skórze, więc może wy tego błędu powtarzać już nie musicie...

I wiecie? To jest ten moment, że pomimo całego tego bagna, w którym się znajduję i nic mi z niego nie wystaje, nagle naprawdę zaczynam się cieszyć na Warszawę. Na Jolkę.
I wiem, że będzie trudno. Że inaczej niż było.
Ale ja nie jadę gdzieś tam o. Ja wracam. Do siebie. Po siebie.

piątek, 20 listopada 2015

Niższa kategoria człowieka

Szukam mieszkania. Dość intensywnie.
Nie pierwszy raz w życiu mam tę (nie)przyjemność. Niby część zasadzek już znam, niby wiem z czym się to je. Ale nadal czuję się jak dziecko we mgle...

Gdy kilka lat temu sprzedawałam swoje mieszkanie, pławiłam się w koszmarze pośredników, kupców, negocjacji i rozczarowań przez dobrych kilka miesięcy. A telefon dzwonił nawet grubo ponad rok po zamknięciu tematu i wycofaniu wszelkich ogłoszeń.
To jest koszmar.
Tak normalnie, to jest koszmar.
Bo to co ja sobie tutaj zafundowałam, a w zasadzie mi zafundowano, to jest level expert w taplaniu się w gównie.

Znacie ten rysunek?


To jestem ja.

Samotna matka. Z małym dzieckiem. Bez pracy. Z dwoma kotami.

Na rynku nieruchomości jestem obecnie człowiekiem najniższej kategorii. Dzieci rysują po ścianach i plamią kanapy. Matki z dzieckiem nie wyrzucisz, nawet jeśli nie płaci czynszu. Nie ma pracy, to z czego będzie płacić?!? A koty wiadomo - śmierdzą, drapią i zawierają demony.

Hahaha... żebyście widzieli minę pośredników, z którymi bez żadnego pomyślunku z mojej strony, chciałam być szczera i mówiłam im jak jest.

Taaaak. Jest fajnie :-)

Bolało, ale wydaje się, że coś znalazłam. Tarasu z lądowiskiem dla helikopterów, jaki miałam w moim byłym mieszkaniu, nie będzie. Saren też się raczej nie spodziewam. Ale za to Jeleń na rykowisku pewnie się znajdzie na upartego ;)
Tylko wiadomo - dopóki nie dostanę kluczy i się nie wprowadzę, niczego pewna być nie mogę.
W zasadzie to obecnie co do niczego nie mam pewności. Jestem tylko ledwo-ledwo pewna, że to ja piszę ten tekst i że ta dziwna twarz w lustrze jest moja...
Eeeeeeh.

Szukanie mieszkania to jest prawdziwy koszmar.
Myślę, że tu jest nisza dla moich start-upowych przyjaciół. Uwaga, darmowy consulting zapodaję. Brakuje serwisu, gdzie ogłoszenia będą AKTUALNE, przejrzyste, usystematyzowane i prawdziwe. Ileż to ja się pięknych mieszkań w sieci nie naoglądałam! Szkoda tylko, że mniej więcej połowa była nieaktualna, druga połowa nie zareagowała na moją prośbę o kontakt. A wybierać musiałam z czegoś zupełnie innego, co zostało mi jakoby "przy okazji" zaprezentowane.

Stay tuned, to pewnie jeszcze nie koniec przygód Jolki Wędrowniczki.
Że też to zawsze u mnie musi się dziać... Z drugiej strony, ktoś życzliwy podsumował to co się u mnie dzieje, że wszystkie te zawirowania są mi potrzebne. Zbieram przecież materiał na książkę ;-)

czwartek, 19 listopada 2015

Pożegnanie z sarnami

Ponieważ rok 2015 mnie jakoś nie rozpieszcza, ponieważ nieszczęścia nie tyle że chodzą parami, ale jakimiś upiornymi grupami, niczym dzieciaki w Halloween, ponieważ mam cygańską duszę i lubię być bezdomna i ponieważ nic na tym świecie nie jest wieczne, wracam do Warszawy.

Decyzja jest już ostateczna, mieszkanie jest już szukane. Za pracą rozejrzę się, jak tylko opadnie kurz...

Nie wiem, jak tam u Was, ale u mnie leje. Wali się i huczy od upadających filarów. Pizga złem nawet wtedy, gdy siedzę z winem przed kominkiem.

No i włączyło mi się coś bardzo niedobrego. Jestem nieustannie w opcji "chcę do domu" w moim własnym domu.
Że też się nie da kurwa na życzenie zmutować do formy przetrwalnikowej. Zakokonić się, wleźć w najciemniejszy kąt szafy i przeczekać złe.

No. Ale jak mi wszyscy mówią - trzeba być twardym. Jak nie dla siebie, to dla dziecka.

Byłam kilka dni w Warszawie, obeszłam stare kąty, odwiedziłam kilka osób.
To zdecydowanie jest moje miejsce. Znaczy Śląsk, sarny, jeże, zachody słońca i łąka z kaniami też, jasne. Kocham być tutaj na wsi. Ale bez tamtego, wielkomiejskiego życia, nie jestem sobą.

Zamówiłam sushi wyklikując na co mam ochotę przez telefon na mobilnej stronie swojej ulubionej restauracji. Dostawa była po 15 minutach.
To jest wystarczający powód, żeby wrócić ;)

Tak.
I teraz przechodzimy do rzeczy trudnych i poważnych.
Co ja mam do cholery począć z tym blogiem i jego nazwą?!?
"Przystanek"... Samosprawdzająca się przepowiednia. Niby wiedziałam, że jestem tutaj przelotem. Nie że tylko na tym łez padole ;), ale że na Śląsku. Jednakowoż jestem dość nieprzygotowana mentalnie na taki zwrot akcji ;)

Wszystkim tym, którzy szczekali, że źle robię jadąc na Śląsk, oficjalnie gratuluję, mieliście rację.
Wszystkim tym, którzy chcą mi pomóc, z góry dziękuję za nadsyłane oferty pracy w telco/mediach i skrzynki czerwonego wina.
Wszystkim tym, którzy wiedzą, jak mam o przeprowadzce powiedzieć kotom, żeby nie narazić się na ich wieczne potępienie, pragnę powiedzieć, że jeśli nie podzielą się tą wiedzą, to pewnie oczy me zostaną wydrapane, a buty zasikane, tak więc - RATUNKU.